piątek, 8 listopada 2013

ŚWIAT, KTÓREGO JUŻ NIE MA. "DZIECI JEROMINÓW" ERNSTA WIECHERTA.



   Dawno już nie zdarzyło mi się tak pogrążyć w lekturze, by zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości i by celowo przedłużać czas spędzany z książką, bo na myśl o zbliżającej się ostatniej stronie robiło mi się smutno. I dawno już nie zdarzyło mi się, by potem bezradnie siedzieć przy klawiaturze i tępo gapić się w monitor z poczuciem, że i tak nie sprostam wyzwaniu i nie zdołam oddać ani części uroku lektury.
I pomyśleć, że mogłam nigdy na „Dzieci Jerominów” nie trafić!
    Ernst Wiechert był mi, owszem, znany. Zaskarbił sobie moje uznanie dzięki powieściom „Las umarłych” i „Proste życie” a jego piękny, podniosły, uroczysty wręcz styl pisania trafił idealnie w moje upodobania. Okazało się jednak, że wspomniane książki były jedynie przygrywką do prawdziwej, czytelniczej uczty, którą zawdzięczam blogowym znajomym. Zachęty Marlowa i jego świetna recenzja sprawiły, że nabrałam apetytu na lekturę „Dzieci Jerominów”, zaś wskazówki Koczowniczki naprowadziły mnie na trop strony internetowej, poświęconej Wiechertowi, skąd w formie elektronicznej można pobrać jego powieści.
    Książka jest trudno dostępna a jej ceny powalają, ale i tak pewna jestem, że prędzej czy później zdobędę ją na własność. Ubolewam, że odebrałam sobie część przyjemności, czytając ją na Kindle`u.
Ta niedogodność przeszkadzała mi jednak tylko na początku, ponieważ świat stworzony przez autora pochłonął mnie bez reszty.
    Wydarzenia, przedstawione w tej melancholijnej, magicznej opowieści toczą się w małej, otoczonej lasami, jeziorami i bagnami mazurskiej wsi Sowiróg – miejscowości dziś już nieistniejącej, lecz jak najbardziej autentycznej. W chwili rozpoczęcia się akcji (początek XX wieku) należała ona do Prus Wschodnich, gdzie autor spędził część życia i echa tej przynależności odnajdujemy tu na każdym kroku.
    Na tym tle obserwujemy losy niezwykłej rodziny Jerominów, w której pomieszała się „leśna, marzycielska” krew ojca z „obcą, ponurą” krwią matki. Szczególną uwagę poświęca autor jednemu z dzieci – Jonsowi Ehrenreichowi, którego życie zdominowały dwa równoległe, sprzężone dążenia – by, zgodnie z oczekiwaniami matki, zasłużyć w pełni na nadane imię (Ehrenreich - dosłownie: bogaty, zasobny w honor, w zaszczyty (przyp. tłum.)) oraz uczynić zadość cytowanym przez ojca słowom Biblii.
    Tym, co urzeka od początku, jest zespolenie się wiejskiej zbiorowości z naturą i jej prawami. To świat, w którym wszystko następuje zgodnie z naturalnym rytmem przyrody. Jest czas siewu i czas żniw, jest zima i lato, dzień i noc, są narodziny, życie i śmierć. Jest również niezachwiana wiara w sens tego, co wyrokiem boskim spada na człowieka. Czy to szkodnik, który niszczy ogromne połacie lasu, czy to epidemia, która odbiera życie dziesiątkom dzieci, czy śmierć młodego człowieka w obronie brzemiennej ukochanej, czy wreszcie tragedia wojny – każda okoliczność ma tu swoje wtłumaczenie. A nawet jeśli nie ma, to życie i tak musi toczyć się dalej. Rola musi zostać obsiana, plon musi być zebrany.


   
Nieistniejąca już osada Sowiróg. Źródło zdjęcia: (klik)
 
 Z każdej niemal stronicy książki wygląda miłość i przywiązanie do własnego miejsca, do wsi, do ziemi. Aż serce się kraje, gdy czyta się jak mały Jons ze łzami w oczach i polnym ptakiem w klatce opuszcza dom rodzinny i wyjeżdża do miasta, by dzięki stypendium swego starego nauczyciela móc zdobywać wykształcenie. On jedyny wrócił po latach, by jako lekarz nieść pomoc podobnym sobie, biednym ludziom .
    W „Dzieciach Jerominów” ci, którzy wyjechali na zawsze, nigdy nie zaznali pełni szczęścia poza  rodzinną wsią.
 Jeśli po latach wracali w ojczyste strony, na krótkie, budzące podziw wsi odwiedziny, wciśnięci w miastowe ubranie, z żonami głupio i zarozumiale patrzącymi na nędzę, stawali tułacze nad brzegiem jeziora niby owi skazani na dożywocie więźniowie, którzy zapomnieli jak wygląda światło dnia. Sławili swoje zarobki i życie (...) lecz słowa te brzmiały pusto i fałszywie. Niejeden wykradał się o zmroku ku dzikiej gruszy rosnącej na miedzy, gdzie pogrzebane było jego dzieciństwo i przyparywał się w przygnębieniu owej ubogiej krainie, która i jemu była obiecana, a którą opuścił dla miski soczewicy”.
    Społeczeństwo Sowirogu i okolic to ludzie prości, lecz na swój sposób szlachetni. Widać to w ich stosunku do rodziny, do tradycji i wiary. Choć w ich zbiorowosci znaleźć można i zwykłych opryszków (a nawet zabójców), to jako całość, w połączeniu z ziemią, którą zamieszkują, stanowią mikrokosmos, odporny na zachodzące wokół zmiany i wichry losów.
    Wielka historia, chociaż dotyka rodzinę Jerominów oraz mieszkańców Sowirogu w sposób najbardziej dotkliwy z możliwych i w ich oczach nabiera wymiaru apokaliptycznego, nie jest sprawą najwazniejszą, odbija się echem od mazurskich lasów.
Daleko, w obcym kraju, zamordowano człowieka, który miał nosić koronę. I małżonkę jego zamordowano. Na ziemi wszędzie lała się krew (...) Nad światem zapada zmrok, bo oto wyruszają czterej jeźdźcy...”.
    Istotną, jeśli nie najważniejszą rolę w świecie wykreowanym (odzwierciedlonym) przez Wiecherta odgrywa wiara. Choć w niektórych książkach autora pojawiało się zwątpienie w istnienie Boga i jego twórczość bywała różnie odbierana ze względu na ów właśnie aspekt, w „Dzieciach Jerominów” te kwestie podane są w sposób bardzo przejrzysty. W życiu ubogich ludzi respekt przed Stwórcą oraz czytanie Biblii były istotnym elementem codzienności.
Wiele było na świecie pożarów (...), ale żaden nie spalił Księgi, żadna powódź jej nie zniszczyła. Stary człowiek, którego słuch słabnie, coraz bardziej potrzebje Księgi, gdzie Bóg jest niby grzmoty”.
    Postrzeganie Boga jako beznamiętnego obserwatora (z czym możemy spotkać się w „Prostym życiu”) tu uosabia się w postaci pastora, który bezradny wobec epidemii i śmierci niewinnych dzieci wyrzeka się wiary. Jednak i w jego przypadku nie jest to wyrzeczenie się całkowite i ostateczne.
    Jest coś w tej książce, co wzrusza i ujmuje. To idealistyczne spojrzenie na świat, w którym istnieją proste podziały na dobro i zło, prawdę i kłamstwo, cnotę i występek. Młody Jons Jeromin w konfrontacji z wielkim światem zachowuje swą dziecięcą naiwność i niewinność i jak dziecko ufa, że istnieje sprawiedliwość i dobro – wbrew wszystkiemu.
Prawość nie zginęła. Pozostała nieskalana rzekami krwi i nienawiści (...). Nie umykała i nie kryła się, istniała zawsze nie stawiając wymagań ani nie rzucając obietnic. Trzeba było jedynie jej przestrzegać. Żaden zwycięzca ani żaden pokonany nie są w stanie zniweczyć prawości ani zetrzeć jej ze świata. Jeśli Bóg istnieje, istnieje w niej właśnie”.


Stary cmentarz na terenie dawnej osady Sowiróg. Na płycie nagrobnej nazwiska, jakie możemy znaleźć w książce "Dzieci Jerominów". Źródło zdjęcia: klik
 
    Trudno mi było rozstać się z lekturą „Dzieci Jerominów”, choć nie jest to książka łatwa. Nie da się jej czytać w pośpiechu i byle jak, trzeba delektować się z namysłem i zaangażowaniem, bo zasługuje na to.  Piękny język Wiecherta oczarowuje (gdzie ja ostatnio spotkałam się z użyciem czasu zaprzeszłego?).
    I tylko żal, że nie ma już takich wsi, gdzie czas zdaje się stać w miejscu a przestrzeń ograniczona jest pobliskimi lasami, rzeką czy jeziorem. I że nie ma już ludzi, którzy odkładają ostatni grosz, by opłacić naukę dla ubogiego dziecka, ludzi, którzy własnymi rękami wznoszą kościoły przez wzgląd na bojaźń bożą, by nie zmarnować drzew zniszczonych przez szkodnika, ludzi, którzy bez zastrzeżeń wierzą w sens tradycji i wartości rodzinnych.
   Żal mi również, że pisarz o takim potencjale, umiejętnościach i wrażliwości, jak Ernst Wiechert został tak krzywdząco potraktowany przez historię. Dziś o nim i jego książkach pamiętają tylko nieliczni.
    Niestety, zarzuciłam już zwyczaj przyznawania lekturom ocen liczbowych. Tym razem bez wahania przyznałabym „Dzieciom Jerominów” maksymalną ilość punktów.