czwartek, 28 listopada 2013

PSYCHOLOGIA ZBRODNI. "WSPOMNIENIA RUDOLFA HOESSA, KOMENDANTA OBOZU OŚWIĘCIMSKIEGO




   Od wczoraj zastanawiałam się, czy nie będzie profanacją zamieszczenie niniejszej recenzji tuż po apelu w sprawie uhonorowania Stefanii Wilczyńskiej. Doszłam jednak do wniosku, że na zasadzie drastycznego kontrastu jeszcze bardziej uwydatnione zostaną zasługi tych, którzy w chwilach wielkej próby do końca pozostali ludźmi i jeszcze mocniej podkreślone zostanie zezwierzęcenie oprawców, odpowiedzialnych za Holocaust.
    Wspomnienia Rudolfa Hoessa, komendanta obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, to wyznania człowieka, który, jak sam przyznaje, odpowiedzialny był za mord blisko 2 milionów Żydów. Większość swego życia był on niejako pośrednikiem pomiędzy tymi, którzy zadecydowali o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej a tymi, którzy odpowiedzialni byli za stronę techniczną masowej eksterminacji.
    Po książkę sięgnęłam pod wpływem czytanej niedawno powieści Roberta Merle „Śmierć jest moim rzemiosłem”, której autor posłużył się biografią Hoessa podczas kreacji głównego bohatera.
Nie muszę chyba dodawać, że „informacje źródłowe” okazały się jeszcze bardziej przybijające.
    Pamiętniki Hoessa spisane zostały już po osadzeniu go w więzieniu na terenie Polski, w przerwach pomiędzy przesłuchaniami i w oczekiwaniu na wyrok. Niektórzy podejmują te okoliczności jako zaprzeczające autentyczności wyznań. Niestety, zgromadzone dowody i zeznania potwierdzają to, co dla sprawy najbardziej istotne – hitlerowski obóz w Oświęcimiu był największym centrum zabijania.
   Z enuncjacji Rudolfa Hoessa wyłania się postać osoby, która tak dalece podlegała mechanizmowi ślepego posłuszeństwa, że zatraciła zdolność oceny rzeczywistości. Kierował się w życiu jedną tylko zasadą „Befehl ist Befehl”. Rozkaz przywódców wywoływał u niego odruchy warunkowe, niczym dźwięk dzwonka u psa Pawłowa. Był on tym samym wcieleniem właściwości najbardziej charakterystycznych dla mentalności hitlerowskiej. Bezkrytyczność wobez zarządzeń przywódców całkowicie przysłoniła mu resztki ludzkich uczuć. I to właśnie jest najbardziej przejmujące w jego opowieści.
    Kontakt z literaturą obozową już od najmłodszych lat przygotował mnie w pewnym stopniu na lekturę fragmentów, beznamiętnie pokazujących koszmar więźniów w Oświęcimiu. Nie byłam jednak gotowa na wyznania człowieka, który z jednej strony kreuje się na dość wrażliwego idealistę (!) a z drugiej bez mrugnięcia okiem prowadzi na rzeź tysiące ludzi – niewinnych, chorych, okaleczonych, skrajnie wyczerpanych, ciężarne kobiety i małe dzieci.
    Łatwiej jakoś godzić się z myślą, że zbrodni dopuszczają się osobniki tępe i pozbawione umiejętności odróżniania dobra od zła. Jednak ktoś, kto w swoich wypowiedziach zawiera jednocześnie elementy zrozumienia sytuacji i akcenty, które zdają się temu całkowicie zaprzeczać, wzbudza skrajne oburzenie. Oburzenie i niedowierzanie. jak można w jednym zdaniu podkreślać swoją rzekomą delikatność, a w kolejnym na zimno relacjonować przebieg masowych egzekucji.
Lekturę odczuła nie tylko moja psychika, poczułam się wręcz fizycznie chora po przeczytaniu wynurzeń oświęcimskiego kata. I nadal nie wiem, czy to esesmańska tresura wypaczyła go tak dalece, że przestał widzieć w zbrodni zbrodnię a w człowieku człowieka, czy to obrzydliwy cynizm sprawił, że jego percepcja stała się tak zwyrodniała.
    Rudolf Hoess jest rzekomo pomysłodawcą zamieszczenia słynnego napisu „Arbeit macht frei” nad bramą obozu w Oświęcimiu i – co znamienne – święcie wierzył w słusznośc tych słów w odniesienu do obozowej rzeczywistości . We wspomnieniach sporo jest rozważań o tym, jak dyscyplina i wysiłek fizyczny zbawiennie działa na atmosferę w obozie oraz morale więźniów, czemu towarzyszą opisy nieludzkich warunków i straszliwych praktyk, jakich dopuszczano się w stosunku do nich.
Przejmujące są fragmenty dotyczące kwestii „technicznych”, związanych z gazowaniem ludzi i utylizacją ciał. Hoess nawiązuje również do funkcjonowania żydowskich oddziałów Sonderkommando, których członkowie odpowiedzialni byli za uprzątanie komór gazowych, wyrywanie ofiarom złotych zębów i palenie zwłok.
    Pamiętam pewien jesienny dzień sprzed lat. Miałam wtedy 12, może 13 lat i wyjechałam ze szkolną wycieczką do obozu w Oświęcimiu. Do dziś stoi mi w oczach jeden z eksponatów – samotna szubienica, tkwiąca w pobliżu jednego z krematoriów. To na niej powieszono w 1947 roku komendanta Rudolfa Hoessa. Wtedy ten widok wzbudził u mnie – dziecka dreszcz grozy a jednocześnie coś na kształt współczucia. Dziś wiem, że stojąc raz jeszcze w miejscu, gdzie wykonano wyrok, czułabym tylko ponurą i gorzką satysfakcję...



wtorek, 26 listopada 2013

APEL - UCZCIJMY PAMIĘĆ STEFANII WILCZYŃSKIEJ


   Dzisiejszy wpis będzie inny od pozostałych. Tym razem, wyjątkowo, nie będzie recenzji książki. Będzie zaś prośba do wszystkich odwiedzających mój blog, ale o tym za chwilę.
Zapewne wszyscy z Was znają mniej lub bardziej dokładnie historię Janusza Korczaka, „Starego Doktora”, pisarza, pedagoga i działacza, założyciela Domu Sierot, który do końca trwał przy swoich żydowskich podopiecznych i odmawiając przejścia na „aryjską stronę”, zginął wraz z dziećmi w komorze gazowej obozu w Treblince.
   Niewiele jednak osób pamięta o Jego najbliższej współpracownicy, Stefanii Wilczyńskiej, która od początku angażowała się w tworzenie Domu Sierot, która z placówką i małymi podopiecznymi związała całe swoje życie i pomimo szans na lepszy los, wybrała drogę z dziećmi na Umschlagplatz, czego naocznym świadkiem była Irena Sendlerowa. „Kochana pani Stefa”, jak nazywali Ją wychowankowie, podobnie jak Janusz Korczak zginęła w Treblince, towarzysząc żydowskim sierotom w ich ostatniej drodze...
   Niestety, niewiele pozostało pamiątek po Tej, która do końca poświęciła się dzieciom. Jej nazwisko i notka Jej poświęcona znajduje się, rzecz jasna, w archiwach Instytutu Yad Vashem.
 Można jeszcze kupić publikację Jej autorstwa „Słowo do dzieci i wychowawców”, zachowały się również listy, pisane do podopiecznych z podróży do Palestyny (ich treść można znaleźć na stronach portalu Erec Israel).
O wiele bardziej przykry jest fakt, że postać Stefanii Wilczyńskiej nie została dotychczas w Polsce zauważona i uhonorowana w sposób adekwatny do Jej zasług. Kilka drobnych inicjatyw przyczyniło się do wyjścia pani Stefy z mroków zapomnienia. Pięknie wspomina o niej również Joanna Olczak-Ronikier w swojej książce "Korczak: Próba biografii". 
Warto dodać, że na temat Stefanii Wilczyńskiej pisała też nasza Lirael w tej notce.
To jednak niestety mało, zbyt mało.
Niedawno jednak zrodził się pomysł, aby uhonorować zapomnianą bohaterkę poprzez nadanie jej imienia uliczce na terenie dawnego Getta Warszawskiego, tuż obok gmachu Muzeum Historii Żydów Polskich (dokładnie tu). Aby przedsięwzięcie powiodło się, potrzeba jednak szerokiego poparcia społecznego. Jak twierdzą inicjatorzy przedsięwzięcia, w tej sprawie liczy się każdy przejaw dobrej woli.
Jeśli uznacie, że inicjatywa jest godna poparcia, oddajcie, proszę, swój głos. Można to uczynić na dwa sposoby : wysyłając maila ze swoim imieniem i nazwiskiem oraz słowem „POPIERAM” na adres: izrael.org.il@gmail.com lub podpisać się bezpośrednio pod apelem za pośrednictwem swojego konta na Facebooku.
Mam również cichą nadzieję, że może ktoś ze znajomych blogerów zechce powielić apel u siebie (mamy różnych odbiorców a Wy macie z pewnością większą siłę rażenia niż ja...:-) ) Byłoby pięknie, gdyby książkowi blogerzy dołożyli swoją symboliczną cegiełkę na rzecz uhonorowania Stefanii Wilczyńskiej.
Sprawa rozstrzygnie się niebawem, więc czas nagli!




Na zdjęciu Pani Stefa i Janusz Korczak wśród podopiecznych. Źródło: klik