czwartek, 12 grudnia 2013

LEKTURY SPRZED LAT. JANINA PORAZIŃSKA "I W STO KONI NIE DOGONI"




 
  Są książki, z których się nie wyrasta. Czyta się je z wypiekami będąc dzieckiem a po latach wraca się do nich z prawdziwą przyjemnością. Ja mam na koncie wiele takich lektur. Są dla mnie jak wehikuł czasu, który przenosi mnie do tych dni, gdy byłam kilkuletnią, chorobliwie wstydliwą dziewczynką z warkoczem do pasa i oczami podkrążonymi od czytania do późna.
    Jedną z książek, które były w moim życiu od zawsze, są wspomnienia Janiny Porazińskiej o wiele mówiącym tytule „I w sto koni nie dogoni”. Czytała mi je mama do poduszki, czytałam je sama, gdy tylko posiadłam tę ważną umiejętność. Stareńki egzemplarz rozpadł się niemal od nieustannego kartkowania.
    Powtórka po latach nie rozczarowała mnie. Wprawdzie nie byłam już w stanie fascynować się, jak niegdyś, szczenięcymi figlami i zabawami bohaterki – autorki, jej rodzeństwa i przyjaciół, zwróciłam jednak uwagę na piękny język, humor, lekki styl oraz wątki historyczne i poznawcze.
    Porazińska opisuje swoje dzieciństwo, które przypadało na przełom XIX i XX wieku. Z perspektywy kilkuletniej dziewczynki oglądamy dawny Lublin, po ulicach którego jeździły dorożki (o samochodach wówczas ledwie słyszano) a porządku strzegli stójkowi. To czasy, w których obowiązywała nauka w języku rosyjskim a gimnazjaliści nosili mundurki z orłem carskiej Rosji na guzikach (które, na znak protestu, przyszywali do góry nogami).
    Autorka, przywołując postaci krewnych i znajomych, akcentuje ważne i znamienne dla historii kraju wydarzenia i zjawiska. Wspomina aresztowanie wuja Stasia, który za nieprawomyślność skazany został na karę więzienia.
Nie mogłam pojąć, za co wuja zaaresztowano. Czy co ukradł? Jakżeż takiemu małemu dziecku można było tłumaczyć o ruchu konspiracyjnym (...), o nielegalnych drukarniach, o przemycaniu tajnej „bibuły” ? (...) Pamiętam wygląd listów, które wuj przysyłał ze Szlisselburga. Każda strona przekreślona była na krzyż szeroką linią przezroczystej, żółtej farby. Był to stempel cenzury więziennej.
Przesiedział tam wuj dwa lata, potem przez pięć lat nie wolno mu było wracać do kraju. Po powrocie był wciaż pod obserwacją żandarmerii, pomimo to udawało mu się w dalszym ciągu pracować w konspiracji”.
    W rodzinie Janiny Porazińskiej tradycje konspiracyjne były, jak się okazuje, silnie zakorzenione. Kolejnym przykładem jest ciotka Janka, która potajemnie uczyła wiejskie dzieci, bo „szkół podstawowych, jak je wówczas nazywano – ludowych, po wsiach było niezmiernie mało, a i w tych nauka odbywała się w języku rosyjskim. Uczyć się poza szkołą, choćby tylko czytania i pisania po polsku nie było wolno. Groziła za to surowa kara więzienia.”
     Chwilami wspomnienia zyskują dodatkowy poziom – autorka sięga głębiej wstecz, do czasów swoich pradziadków. Na kartach ksiązki pojawia się brat prababci, Feliks Piątkowski, który według relacji autorki, służył w przybocznej gwardii Napoleona i trwał przy wodzu aż do jego końca, na wygnaniu.
Przywołana jest również postać krewnego, który walczył w legionach pod dowództwem pułkownika Kozietulskiego i wraz z batalionem skierowany został do Hiszpanii, gdzie walczył pod Somosierrą.
    Książeczka nie jest jednak, wbrew pozorom, naszpikowana historycznymi wtrętami. Przede wszystkim jest to radosne przywołanie dziecięcej beztroski, zapomnianych obyczajów, obrzędów i zabaw. Mała Janeczka uwielbiała letnie wyjazdy do odległego majątku dziadków, gdzie z właściwą sobie ciekawością odkrywała kolejne atrakcje wiejskiego życia. W tych fragmetach odnajdzie część siebie każdy, kto choć raz w życiu spędził wakacje na wsi. Ciepłe, letnie wieczory spędzane na schodkach przed domem i snute powoli opowieści. Spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi.        Nieskończone możliwości, jakie dają pola i ogród, tajemnice skrywane przez las, przygoda czająca się za każdym drzewem, urok dni słonecznych i deszczowych a przede wszystkim towarzystwo najwierniejszych przyjaciół – zwierząt gospodarskich.
Porazińska – miłośniczka psów, kotów a przede wszystkim koni, tym właśnie zyskała sobie moją dozgonną sympatię. Każdemu z dworskich czworonogów poświęca zabawną lub wzruszającą, a zawsze ciekawą anegdotkę. To chyba w dużej mierze dzięki jej inspiracji, chodziłam kiedyś na lekcje jazdy konnej – niestety, bez spektakularnych efektów...
    Bardzo cenne są epizody poświęcone specyfice życia na wsi, sprzężonego ściśle z rytmem pór roku i rolniczego kalendarza. Wywożenie nawozu (najszczęśliwsze chwile dla młodych „Porazińszczaków”),  pasanie bydła i świń, sprzedaż gęsi jesienią.
    Zadziwia mentalność ówczesnego społeczeństwa i poziom tak zwanej „nowoczesności”.
Mieszkająca w Warszawie, „emapcypująca się” ciotka małej Janki budziła zgorszenie tym, że „nosiła krótko ostrzyżoną fryzurę, paliła papierosy i chodziła co dzień do cukierni sama na małą czarną kawę. Wszystko to były czyny nad wyraz śmiałe...”
Niedowierzanie budzi również anegdota na temat roweru – dziś, nieodłącznego elementu codzienności a niegdyś pojazdu, który „budził wielkie zaciekawienie, ale i wielki przestrach. Dwa koła, jedno za drugim – i można na tym jechać. Spróbuj od wozu odjąć koła z lewej albo prawej strony i jedź! Zaraz się wywrócisz. A ten Porazińszczak pędzi na tym, że ani go pies może dognać. To nieczysta siła! Tak orzekła wieś i ustosunkowała się do roweru bardzo wrogo...”.
    Smaczki obyczajowe i historyczne to jedna z mocnych stron tej niewielkiej książeczki. Z nostalgią czytamy fragmenty poświęcone umierającej tradycji „chodzenia z szopką”, wspólnej nauce po domach pod kierunkiem najzdolniejszych uczniów, gromadzeniu się wieczorami całej rodziny przy wspólnym stole. To rozdział, który dla wielu zamknął się bezpowrotnie. Czy warto do niego wracać, choćby w ramach krótkiej, literackiej wycieczki?
    Moim zdaniem tak. Wspomnienia Janiny Porazińskiej, autorki niezliczonych wierszy i baśni dla najmłodszych czytelników, uchylają drzwi do innego świata. Nie tylko tego z czasów wczesnej młodości pisarki, ale i naszego własnego dzieciństwa.



niedziela, 8 grudnia 2013

NA POPRAWĘ HUMORU. ERIC MALPASS, "OD SIÓDMEJ RANO"



   
Zgodnie z ostrzeżeniem, na moim blogu rozpoczynam niniejszym czas pisania o książkach niezobowiązujących, lekkich i rozrywkowych. Zapewne nie potrwa to długo, moje ciągoty do treści ponurych prawdopodobnie wkrótce dadzą o sobie znać... Ale tymczasem, w ramach autoterapii,  prowadzić będę akcję rozweselającą. A rozweselenie było mi dzisiaj niezbędne, co wiąże się z pewną rocznicą...
    Tym razem wybór lektury jest konsekwencją dawnego sentymentu, o którym już kiedyś pisałam.
Po przeczytaniu jednej z powieści Malpassa bardzo chciałam poznać resztę dorobku autora i stało się. „Od siódmej rano” to książka, w której znaleźć można dalekie echa „Kochanej córeczki”, nie dotyczy to jednak samej treści, lecz bardziej ogólnego klimatu, jaki udało się stworzyć autorowi.
 Nie będę oryginalna, jeśli dodam, że pewne fragmenty, szczególnie początek, żywo przypominają „Szóstą klepkę” Małgorzaty Musierowicz. Nie chodzi tylko o relacje pomiędzy  gderliwym dziadkiem i nadaktywnym wnukiem, ale przede wszystkim o humor sytuacyjny i grę słów.
    „Młody Gaylord Pentecost był nieczuły na większość zjawisk. Obudził się i połaził sobie jakiś czas po łóżku. Kiedy go to znudziło, podciągnął pidżamę na nieistniejący brzuch i wyruszył z misją dobrej woli.
Obchód domu zaczął od dziadka. W pokoju dziadka było ciemno. Odsunął zasłony. Zasłony wisiały na mosiężnych kółkach. Odsuwane przez kogoś innego pobrzękiwały jak kastaniety. Odsuwane przez Gaylorda ogłuszały niczym huk karambolu na autostradzie.
Dziadek nawet nie otworzył oczu. - Wynoś się stąd natychmiast - powiedział.Pod kołdrą dziadek wyglądał jak twarda, mała, okrągła górka. Gaylord rozpędził się, skoczył i wylądował na jej grzbiecie. - Jestem rycerz - wrzasnął - a ty jesteś moim wierzchowcem!
- Nie jestem żadnym wierzchowcem - jęknął dziadek. - Jestem starym człowiekiem, który pragnie odrobiny spokoju.
Chłopiec przytknął badawczo palec do jednej prastarej powieki. Poddarł powiekę, zamyślony spojrzał w żółtawe, zgnębione, żałosne oko. Odjął palec, powieka opadła. - Chcesz, żebym ci zrobił herbaty? - zapytał.
- Tak... jeśli ci to zajmie dużo czasu - odparł dziadek.
Gaylord zeskoczył z wierzchowca. - Nie potrwa nawet minuty - oznajmił wesoło.
- Nie śpiesz się, bardzo cię proszę - powiedział dziadek.
Gaylord poszedł do ciotecznej babki Marigold. - Przynieść ci herbaty? – zawołał od progu.
Ale starsza pani, której aparat akustyczny wraz z okularami i zębami leżał na nocnym stoliku, przyczaiła się mówiąc sobie w duchu, że w takich okolicznościach jej głuchota nie jest już udręką, lecz staje się błogosławieństwem, spokojnym schronieniem.”
    Plusem tej niewielkiej, lecz całkiem sympatycznej książeczki jest atmosfera – sceneria Bożego Narodzenia, rodzinne przekomarzania, zatargi podszyte nutką zazdrości pomiędzy siostrami – starszą, mniej atrakcyjną Rose i uroczą Becky, która działa jak magnes na wszystkich mężczyzn, nie wyłączając niedoszłego amanta siostry.
    Kluczową postacią jest kilkuletni, wszędobylski, nadnaturalnie energiczny, ale niepozbawiony wrażliwości Gaylord. Wokół niego skupiają się wydarzenia a i on sam staje się spiritus movens niektórych.
    Czego tu nie mamy – problemy małżeńskie, narodziny dziecka, śmierć członka rodziny, romanse, rywalizacja sióstr, patologie społeczne a nawet dramatyczny akcent przemocy... W tle – piękne pejzaże  Derbyshire i subtelne (zbyt subtelne) nawiązania do angielskiej mentalności.
Niestety, taka dynamika akcji w powieści tego rodzaju musi oznaczać jedno – spłycenie pewnych zagadnień, popadanie w banał i przewidywalność.
    Pod względem literackim wspomniana „Kochana córeczka” plasowała się, w moim odczuciu, o kilka poziomów wyżej. Być może jednak stoi za tym inna, że tak powiem, grupa targetowa. „Od siódmej rano” adresowana jest prawdopodobnie do młodszych czytelników (choć zawahałabym się przed podsunięciem jej całkiem małym dzieciom, pomna  chociażby sceny baraszkowania na sianie lub epizodu związanego z dotkliwym pobiciem jednego z bohaterów). Biorąc jednak pod uwagę, że i takie akcenty mogą mieć działanie pedagogiczne, warto książkę Malpassa polecić rodzicom dorastających pociech.
    Jeśli o mnie chodzi, lektura swoje zadanie spełniła. Poczułam się beztrosko i niemal młodo – a to w przypadku kobiety w wieku balzakowskim, której dziś właśnie stuknął kolejny rok na liczniku, jest aspektem nie do przecenienia...

Książka przeczytana w ramach wyzwania: "Czytamy serie wydawnicze"