wtorek, 3 września 2013

WZRUSZENIA Z PODTEKSTEM. "Złodziejka książek", Markus Zusak







 
  Nie lubię czytać bestsellerów. Czuję zawsze jakąś presję, która determinuje mój odbiór książki. I dziwną przekorę, która każe mi się czepiać drobiazgów.


   „ Złodziejkę książek” Markusa Zusaka przeczytałam jednakowoż i w pierwszym momencie uznałam (podobnie jak znaczna większość czytelników), że to wzruszająca, niebanalnie opowiedziana historia, która bez sztampy i nadmiernej ckliwości opisuje koszmar wojny.


    Bohaterką książki jest mała dziewczynka – Liesel Meminger i to jej oczami oglądamy świat. Nie jest ona jednak, co ciekawe, podmiotem tej powieści. Autor zastosował intrygujący, trzeba przyznać, zabieg, narratorem czyniąc śmierć. Na pierwszy a nawet drugi rzut oka opowieść czyta się z zainteresowaniem. Liesel rzucona jest w wir wydarzeń napędzanych machiną wojny. Matka, kierująca się względami bezpieczeństwa małej, oddaje ją na wychowanie do małżeństwa Hubermannów, którzy już przez resztę historii pełnić będą rolę jej zastępczej rodziny. Jest świadkiem wydarzeń, których nigdy nie powinny oglądać oczy dziecka. Jedyną przestrzenią, do której Liesel może się schronić, jest świat książek, alternatywna rzeczywistość, zbudowana ze słów. Wprowadza ją w nią przybrany ojciec, w którym dziewczynka odnajduje bratnią duszę. To on uczy ją czytać a grą na akordeonie odciąga jej myśli od okropieństw, których nie szczędzi wojenna codzienność. Mała bohaterka tak bardzo złakniona jest książek, że kradnie je, co staje się swego rodzaju przymusem. Pierwsza zdobycz sama wpada jej w ręce już na początku,  w tragicznych okolicznościach. Gdy umiera jej młodszy braciszek, Liesel znajduje czarny, prostokątny przedmiot. To książka – „Podręcznik grabarza”.
    Akcja toczy się szybko, na każdym jej zakręcie autor nie szczędzi wzruszających wtrętów. Tak jakby celująco chciał zdać egzamin na napisanie wzrorcowego wyciskacza łez. Jest wojna, wszechobecna śmierć, małe dziecko, życie w obliczu ciągłego zagrożenia, jest też, jakżeby inaczej, ukrywający się w najciemniejszych zakamarkach domostwa, młody Żyd Max.
W tle – bieda, strach, trupy na ulicach, Holocaust a w dramatycznym finale – bombardowanie Monachium.
  Jest tylko jedno „ale”. Odniosłam dziwne wrażenie, że Markus Zusak skonstruował tę powieść w celu ocieplenia w oczach świata wizerunku Niemców jako prowokatorów II Wojny Światowej. Przedsięwzięcie kontrowersyjne, wszelako wiele wskazuje na to, że zwieńczone sukcesem. Miliony czytelników połknęło dobrze napisaną, smutną opowieśc o nieszczęściach wojny. Nieszczęściach, których sprawcą był kto...?
  Ano właściwie nie wiadomo. Wszakże Niemcy byli zwykłymi ludźmi, którzy tez cierpieli niemało a nie dość, że sami ponosili niezasłużone cięgi od losu to i jeszcze nadstawiali karku za Żydów. Ano tak, tak w świetle książki Zusaka było i prawdopodobnie bywało tak i w rzeczywistości, ktoś tu jednak chyba pomylił skalę zjawisk.
    Trudno oskarżać o wojenne koszmary również nazistów. Bo jakże to, skoro taki na przykład Aleksander Steiner, jak pisze autor, był:
„członkem partii nazistowskiej, ale nie czuł nienawiści do Żydów; ani do kogokolwiek innego, jeśli chodzi o ścisłość.
Po drugie: W skrytości ducha nie umiał jednak powściągnąć uczucia ulgi (czy wręcz radości) gdy usunięto jego konkurencję w postaci żydowskich sklepów i zakładów (...)
Po trzecie: Ale czy to znaczyło, że ci ludzie mają być całkowicie wypędzeni?
Po czwarte: Rodzina. Oczywiście, musiał ją utrzymywać. Skoro warunkiem było członkostwo w partii, został członkiem partii.”
    Mamy więc obraz dobrego nazisty, który w imię wartości wyższych i ochrony tego, co najświętsze (rodziny) przyłącza się do zbrodniczej organizacji, naiwnie nazywając zbiorowy mord na Żydach „wypędzeniem”. Zapewne wszyscy nazistowscy oficerowie żyli w słodkiej nieświadomości, dokonując masowych eksterminacji, mniemając, iż „wypędzenie” korzystnie wpłynie na narodową gospodarkę i rozwój lokalnego biznesu.


    Wygląda na to, że autor z pełną premedytacją czyni narratorem powieści śmierć, która, jak wiadomo, nie zna pana i wobec której wszyscy stają się równi. Skoro więc tak obiektywny , z definicji, narrator, podaje nam pewne informacje, odbieramy je jako bezsprzeczny fakt.
No, może do czasu, kiedy czytamy takie wynurzenia:
„Ludzie myśleli, że nazistowskie Niemcy były produktem antysemityzmu, nadgorliwego przywódcy, zakompleksionych bigotów, ale do niczego by to nie doprowadziło, gdyby Niemców nie połączyła jedna, wszechogarniająca namiętność: palenie. Niemcy uwielbiali palić rzeczy. Sklepy, synagogi, Reichstagi, domy, dokumenty, zwłoki no i oczywiście książki...”
     Największą jednak przesadą była przypowieść, napisana, żeby było śmieszniej, przez wspomnianego Żyda Maksa, na temat Hitlera:
„Był sobie raz dziwny, mały człowieczek, który podjął trzy ważne życiowe decyzje.
1. Zrobił sobie przedziałek po innej stronie niż wszyscy.
2. Zapuścił mały, kanciasty wąsik.
3. Postanowił, że zdobędzie władzę nad światem.
Ów młody człowiek wędrwoał przed siebie a po drodze planował i rozmyślal nad tym, jak podporządkować sobie cały świat.(...)
Wpadł na pomysł, że będzie rządził światem za pomocą słów. „Nie będę strzelał z pistoletu-stwierdził-Nie będę musiał”. Trzeba mu przyznać, że nie działał pochopnie ani głupio. (...) Cały obszar swego kraju gęsto obsadził słowami .”


    Co zatem , według Markusa Zusaka, doprowadziło do ogromu wojennej katastrofy? Z całą pewnością brzemię winy nie spoczywa na Niemcach, na pewno nie w zupełności. Bo jakże to? Ot, z jednej strony ambitny, może ciut dziwaczny człowiek, który dał się ponieść zwodniczej magii słów (ale, broń panie Boże, nie chciał nikogo skrzywdzić, bo nie musiał przecież!)
    Z drugiej strony dobroduszni naziści, którzy dali się uwieść jego słowom i wypełniali swój obowiązek (czyli „wypędzanie Żydów”), w trosce o dobrą kondycję kraju oraz bezpieczny byt własnych dziatek. No i ogólnie całe to zamieszanie to głównie dlatego, że lubili sobie od czasu do czasu, dla adrenaliny coś podpalić...
    Zawinili prawdopodobnie źli alianci, którzy zrównali bezlitośnie z ziemią kilka najpiękniejszych niemieckich miast i zabrali z tego świata tysiące niewinnych niemieckich i żydowskich istnień.


    „Złodziejka książek” to książka bardziej przewrotna niż się na pozór wydaje. Podobne odczucia miałam podczas lektury „Tysiąca wspaniałych słońc”, gdzie Khaled Hosseini w zawoalowany i sprytny sposób oczyszcza negatywną atmosferę wokół rodzinnego Afganistanu, posługując się kilkoma sprawdzonymi trickami – krzywdzone kobiety, wojna i prześladowanie, ubóstwo oraz przemyślnie wplecione w całość wtręty na temat aktualnej sytuacji politycznej.
    Zusak jest bardziej retrospektywny, dzięki czemu chyba łatwiej mu zagrać na emocjach, historia II Wojny Światowej zdążyła już bowiem do granic obrosnąć w mity.
Z łatwością żongluje słowami. „Śmierć ma serce” a więc ci, którzy ją zadają, też mają serce. Wszyscy sa równi wobec spraw ostatecznych, Niemcy też ponieśli w wojnie ogromne straty, więc może czas wreszcie położyć kres oskarżaniu biednego narodu za to, co stało się tak dawno. Skądinąd znamy te numery i zabiegi dążące do ocieplania wizerunku zbrodniarzy.


    Trudno autorowi „Złodziejki książek” odmówić talentu literackiego, choć miejscami ociera się o kicz i trąci tanią grafomanią. Powiedzmy jednak, że tematyka, którą porusza, narzuca pewną manierę i jest to do wybaczenia a nawet ma swój urok.
    Możemy się również umówić, że do pewnego stopnia ma równiez rację w aspekcie historycznym. Różne są przeciez opinie na temat znaczenia alianckich nalotów dywanowych i ich wpływu na zakończenie II WŚ. Co jednak poraża to brak zachowania proporcji w ocenie i nachalne (choć pozornie zagrzebane w plątaninie metafor) usprawiedliwianie zła.
    Swoją drogą czytając recenzje tej powieści nie natknęłam się jeszcze na krytyczne uwagi. Może to tylko moje osobiste skrzywienie każe mi w ten sposób patrzeć na tę dobrą skądinąd książkę?
    Pozostaje jeszcze pytanie – co jakiegoś Australijczyka (bo za takiego podaje się Markus Zusak), może obchodzić historia Niemiec z czasów III Rzeszy? Okazuje się, że jego australijskie pochodzenie jest bardzo świeżutkie. Wystarczy sięgnąć jedno pokolenie wstecz, by dowiedziec się, że rodzicami autora są Niemka i Austriak i to ponoć osobiste wspomnienia skłoniły go do napisania „Złodziejki książek”. No, ale bez przesady.
    Na marginesie warto dodać, że powieść znajdowała się swego czasu również na izraelskich listach bestsellerów. Niewykluczone, ze szala społecznych sympatii przechyli się wkrótce  na niekorzyść Polaków, czemu też trudno będzie się dziwić po obejrzeniu „dzieł” pokroju „Pokłosia”)...


9 komentarzy:

  1. Ha, mnie sie ta ksiazka tak nie podobala, ze porzucilam ja w okolicach 50 strony (a moze nawet i wczesniej) - widze, ze instynkt mnie nie zawiodl :-).

    (recenzja jest u mnie na blogu :-) )

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaitrygowałaś mnie :) Muszę w takim razie szybko poszukać u Ciebie i przeczytać, co Cię tak odrzuciło od "Złodziejki"...

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam ją już dosyć dawno. Podobała mi się, być może rację masz pisząc że gdzieś tam chodziło o ocieplenie wizerunku Niemców. Jednak nie możemy tez zaprzeczać temu że przecież musieli być i dobrzy Niemcy prawda? Może po prostu tak do końca nie jesteśmy gotowi na takie właśnie spojrzenie. Kto wywołał wojnę ? No Niemcy .Co mógł zrobić przeciętny Niemiec? Przecież jakby nie było i Niemcy lądowali w obozach za działania "niezgodne " z filozofią rzeszy. Odrębnym pozostaje pytanie o to czy gdyby wszyscy Niemcy jak jeden maz stanęli murem wbrew Hitlerowi czy by się udał? Pewnie tak bo zostałby sam ale tu zachodzi znowu wątpliwość dotycząca tej jedności o której to braku wspomina Marlow ( Galeria Kongo - wiem że zaglądasz) pisząc nawet o Żydach , czyli tych którym było zle, którzy ginęli a co dopiero Niemcy którym chyba jednak zle nie było. Hitler dla nich początkowo przynajmniej sporo zrobił po zapaści po I wojnie światowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie spodziewałam się, że ktoś jeszcze zajrzy do moich starych postów (choć określenie "stare" jest mocno na wyrost, wziąwszy pod uwagę datę powstania mojego bloga ;-))
      Poniekąd masz rację, byli i dobrzy Niemcy podobie jak byli "źli" Polacy i Żydzi. Trudno uogólniać, nawet pisząc o takich sprawach. Jednak wydaje mi się przesadą stawianie na równi zróżnicowania społecznego w kręgach niemieckich i żydowskich.
      Oczywiście, może się to wydać krzywdzące w wymiarze indywidualnym, ale patrząc w szerszym aspekcie ciężko spokojnie czytać teksty, w których autor (nota bene, znający wojnę głównie z opowieści swych rodziców-emigrantów) pisze o Hitlerze jako o godnym współczucia człowieczku, który padł ofiarą własnych ambicji i wyobrażeń).
      Owszem, zdaję sobie sprawę, że przy odpowiednio ukierunkowanej interpretacji do wszystkiego można dorobić stosowną ideologię, ale uważam, że w tym przypadku to było jednak lekkim przegięciem.

      Usuń
  4. No proszę, tak jak rozmawiałyśmy u koczowniczki "Złodziejka..." jest nie taka, jaka powinna być:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Basia, cieszę się, że podzielasz moje zdanie :-) Będę wyglądać Twojej recenzji "Złodziejki...".

      Usuń
    2. Wspomniałam słówko o Tobie i podlinkowałam Twój wpis:
      http://basiapelc.blogspot.com/2013/11/zodziejka-ksiazek-markus-zusak.html?showComment=1383904486449#c1413892707946020959

      Pozdrawiam x.

      Usuń
  5. Twój tekst jest o niebo lepszy, głębszy i bardziej profesjonalny, nie umiem tak cudnie dobrać słów jak Ty, ale zrobiłam to po swojemu;). Mówisz przy okazji o innych sprawach o których ja nie pomyślałam, są bardzo interesujące. Pozdrawiam, miłego weekendu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Basia, to baaardzo miłe, co piszesz, ale ja po prostu pisałam pod wpływem emocji, bo mnie ta książka zirytowała.
      A Ty ze swoją recenzją odwaliłaś kawał dobrej, solidnej roboty, przeczytałam z prawdziwą przyjemnością :-)

      Usuń

Dziękuję za każdy komentarz i pozdrawiam!