piątek, 13 września 2013

ZABAWA W BOGA. "MAG" JOHNA FOWLESA



   
Trudno jest napisać coś na temat powieści, którą okrzyknięto „arcydziełem”. Zwłaszcza, jeśli nie podziela się do końca opinii krytyków.
Bez wątpienia „Mag” Johna Fowlesa to kawał (dosłownie – prawie 700 stron ubitej prozy) dobrej lektury. Na początku trochę nuży, potem  wciąga jak picie  szampana lub jedzenie solonych orzeszków, choć to zapewne zbyt trywialne porównanie.
 Nienaganny styl, wysublimowane metafory, piękne opisy greckiej wyspy, na której toczy się akcja, intrygujący wątek, liczne nawiązania i aluzje do kanonu literatury i sztuki – z pewnościa wielu osobom to wystarczy by upajać się książką. Pech chciał, że moje oczekiwania względem „arcydzieła” były zbyt wygórowane, by rozpływać się nad „Magiem”.
Owszem, po przełknięciu dość banalnego wstępu i dłużących się nieco opisów, dałam się porwać biegowi wydarzeń. Przyznam nawet – trudno było mi się oderwać od książki, która na każdej niemal stronicy serwowała kolejną niespodziankę.
    Niestety, również od samego początku nie mogłam strawić postaci głównego bohatera – Nicholasa Urfe. Irytował mnie zblazowany, cyniczno-ironiczny, bufonoway kobieciarz, który był tak zadufany w  sobie i pewny własnego (wątpliwego!) uroku, że nie zauważył intrygi, której on sam był podmiotem.
I właściwie przysługę wyświadczyła mi w finale jedna z jego dawnych, odrzuconych ukochanych, dając mu w zęby (a w kazdym razie w twarz).
Tak czy inaczej z satysfakcją przyjmowałam kolejne wyzwania, jakim Urfe musiał stawić czoło. A było ich niemało.
    Gdy angielski nauczyciel przyjeżdża na grecką wyspę, może to oznaczac tylko jedno – wielkie zaskoczenie. Jednak niespodzianki, jakie autor  serwuje swemu bohaterowi i czytelnikom, przerastają początkowe oczekiwania. Nicholas poznaje miejscowego bogacza, Maurice`a Conchisa, który wciąga go na grząski grunt intryg  zaaranżowanego przez siebie świata. Tajemniczy nieznajomy reżyseruje przedstawienie, w które wciąga nie tylko Anglika, ale i szereg postaci, z których czyni tło swej wielkiej gry.
    Antypatyczny zdobywca damskich serc (i nie tylko serc) powoli przeobraża się w kogoś innego, za sprawą wyrafinowanych zabiegów, jakie podejmuje grecki milioner. Życie staje się sceną, na której nie ma aktorów, jest zaś żywy człowiek, który może stracić lub zyskać wszystko.  I to ma sens. Czy jest bowiem lepsze miejsce, niż Grecja, by „bawić się” w teatr? Jednak okazuje się, że spektakl to nie rozrywka lecz rozgrywka, w której stawką jest życie. Urfe, poddawany próbom, manipulowany, musi podejmować wybory, które decydują o jego losie. Autor nawiązuje do filozofii Junga, przywołując szereg symboli i archetypów.
    Bardzo trafny, w świetle fabuły, wydaje się być tytuł oryginału powieści – „Godgames”. Conchis i jego fantasmagoryczne, wyreżyserowane działania  mogą niektórym wydać się odbiciem rzeczywistości. Fowles udowadnia tym samym, że jest zwolennikiem wizji Boga jako beznamiętnego obserwatora poczynań ludzkich. I niezależnie od tego, czy się z nim zgadzamy, czy nie, nie sposób odmówić mu konsekwencji w kreowaniu świata przedstawionego w książce. Permanentne zawieszenie na granicy jawy i snu, prawdy i  fałszu, ciagłe zdawanie egzaminu dojrzałości to jakby kalki z życia, próba zdefiniowania kondycji ludzkiej. Bohater zaplątuje się w sieci intryg, z maestrią tkanej przez Conchisa. Chwilami wydaje się, że udaje mu się zdemaskować  sprytnego gracza. Chwilami zdaje się, że bohaterowi już, już uda się go przechytrzyć. Jednak Fowles funduje nam kolejne zaskoczenie – to, co uznajemy za prawdę, okazuje się kolejna mistyfikacją. Dajemy się zmanipulowac podobnie, jak młody i zadufany w sobie racjonalista daje się zwieśc na manowce greckiemu milionerowi o władczych zapędach.
    Niestety, w pewnym momencie to wszystko zaczyna być męczące. Autor staje się wtórny wobec samego siebie. Kolejna sztuczka już nie zadziwia, ale irytuje. A finał historii, na który z  wypiekami czekamy, trochę rozczarowuje. Im bliżej końca, tym bardziej wszystkie gierki, niedomówienia i schizofreniczny spektakl, reżyserowany przez Conchisa, tracą siłę wyrazu. Akcja rozdyma się i rozciąga, jednak na końcu zamiast spektakularnego „bum” dostajemy co najwyżej głośne psyknięcie.
    Pewnym pocieszeniem (przynajmniej dla mnie) był fakt, że denerwujący Nicholas dostał poniekąd za swoje – chociaż nie jestem pewna, czy do końca do niego dotarło, dlaczego tak się stało. Prowadzone przez całą książkę studium psychologiczne zyskało swój logiczny choć – niestety!- dość łatwy do przewidzenia finał.
   W lekturze przeszkadzało mi dziwne odczucie, że  autor, w chwili pisania „Maga” z góry założył sobie stworzenie arcydzieła, pełnego  odwołań do wielkiej literatury, teorii ojców filozofii i do mitologii. Pracował nad tym dziełem bardzo długo – 12 lat. Problemem jest, że chyba jednak nie w stu procentach swój wielki plan zrealizował. Przyznac jednak trzeba, że udało mu się sprowadzić treść do jednej wielkiej – w sumie trafnej - metafory ludzkiego losu. Fowles był dość konsekwentny w udowadnianiu, że człowiek to Boże igrzysko a ponieważ jego wolność nie jest pełna, powinien ponosić odpowiedzialność za dokonywane wybory.
   Warto nadmienić, że osnowę fabuły autor zbudował w oparciu o własne doświadczenia – sam pracował przez dwa lata jako nauczyciel angielskiego na greckiej wyspie Spetses.
  
 A oto list Johna Fowlesa do jednej z czytelniczek, w którym, na jej prośbę, tłumaczy przesłanie "Maga".


(Źródło: klik)


czwartek, 12 września 2013

OCEAN EMOCJI I SZAŁ ZMYSŁÓW. "16 SMUTNYCH ESEJÓW O MIŁOŚCI, O PISARZACH ROSYJSKICH I ICH MUZACH" TADEUSZA KLIMOWICZA





  
  Oj, dostało się niektórym pisarzom, dostało. W swoim opracowaniu na temat (bujnego!) życia intymnego ojców literatury rosyjskiej, prof. Tadeusz Klimowicz zdejmuje swych bohaterów z cokołu i nie zostawia na nich suchej nitki. Po lekturze tej książki można dojść do wniosku, że recepta na bycie wybitnym artystą tkwi nie tylko w talencie, ale i... hmmm... otwartości na bogactwo doświadczeń uczuciowych. I nie tylko uczuciowych.
    Autor bierze na widelec, jak wskazuje tytuł, 16 najznamienitszych postaci z historii rosyjskiej literatury. Czego się o nich dowiadujemy?
    Ano, żeby nie zdradzać zbyt wiele i nie odbierać nikomu ewentualnej przyjemności ewentualnej lektury – poznajemy tu zarówno tajemnice serca, jak i alkowy bohaterów. I jedno Wam powiem – gdyby liczba napisanych dzieł równała sie liczbie podbojów miłosnych wyżej wspomnianych, Rosja byłaby dziś kolebką światowej kultury.
    Profesor Tadeusz Klimowicz, wykładowca historii literatury rosyjskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, analizując bogaty materiał źródłowy – dzienniki, listy i wspomnienia – opisuje szczegółowo przeżycia intymne słynnych pisarzy.
Każdy esej poświęcony jest jednemu bohaterowi, każdy mógłby równie dobrze stanowić odrebną całość i materiał na krwisty romans z historią a w tle.
    Aleksander Puszkin, na przykład, miał serce tak pojemne, że do czasu ożenku pomiesciło się w nim ponad sto oblubienic. „W noc poślubną Aleksandr wyszeptał Natalii, że jest jego sto trzymastą kobietą. Oboje byli przekonani, że ostatnią. Mylili się...”
 Nie ustępujący w niczym Casanovie pisarz lubił również prowokacje obyczajowe. Przykładem może być anegdota na temat obiadu u gubernatora, na który Puszkin przyodział jeno „przeźroczyste, muślinowe pantalony, bez żadnej bielizny pod spodem”. Hmmm...
Co dziwne, męską urodą nie grzeszył, cechowała go ogólna abnegacja, koślawy chód no i zaledwie 160 cm wzrostu. Dziwne i zastanawiające.
    Lew Tołstoj nie był od Puszkina gorszy, biorąc pod uwagę obfitość doświadczeń. Można było go nazwać „miłosnym bulimikiem”. Rozbuchanym żądzom dawał chętnie i często upust, nawiązując przygodne kontakty, stale jednak towarzyszyła mu świadomość, że taki styl życia prowadzi do zguby. Rolę oczyszczającą pełniły gwałtowne wyrzuty sumienia. Tak silne, że Tołstoj doznawał wręcz uczucia wstrętu na myśl o wiadomych praktykach. Do czasu kolejnego podoboju...Jego rozpasanie miało konsekwencje nie tylko duchowe, ale i stricte fizyczne (co w owych czasach było plagą bardzo powszechną). Gdy poślubił młodziutką  Sofię, w dowód zaufania podsunął jej do przeczytania swe prywatne dzienniki, których lektura niewinną dziewczynę wprawiła w stan niedowierzania , osłupienia i zniesmaczenia.Trudno jej się dziwić, nawiasem mówiąc... A było to zaledwie pierwsze z jej rozczarowań.
   Kolejne eseje to kolejne odsłony życia rosyjskich literatów.
Dowiadujemy się, żeżyciem uczuciowym Aleksandra Błoka kierował kompleks Edypa, u podstaw którego leżała nienawiść do okrutnego ojca i ogromne przywiązanie do matki.
Dowiadujemy się, że Jesienin zyskał miano pierwszego playboya Rosji epoki NEP-u i nie stronił od eksperymentów z partnerami obu płci, do czasu płomiennego romansu z równą sobie skandalistką, słynną tancerką Isadorą Duncan.
Poznajemy historię pierwszego (przedwczesnego) małżeństwa Bułhakowa, jego kolejne miłości oraz dzieje romansu z koainą i morfiną.
Autor opracowania przywołuje również,między innymi,  postać nieatrakcyjnej, lecz oryginalnej Mariny Cwietajewej i genezę jej związku z Siergiejem Efronem, wspomina targane emocjami życie Achmatowej oraz unurzanego w wódce, chorobach, kobietach i melancholii Jerofiejewa.
   Czy taka książka wnosi coś do naszej wiedzy o świecie i czy jest w stanie poszerzyć nasze horyzonty literackie? Nie wiem. Być może ktoś da się porwać temu miłosnemu rollercoasterowi. Na pewno można przeczytać w ramach ciekawostki, jeśli chce się poznać kulisy życia swoich literackich idoli. Ale równie dobrze można sobie darować.
Mnie osobiście bardziej zainteresowałby szerszy aspekt życia pisarzy. Anegdoty – tak, ale nie sprowadzone wyłącznie do sfery uczuciowo-cielesnej. Dodajmy – z naciskiem na to drugie – co jest najwyraźniejniej idee fixe autora książki...
    
Jako ciekawostka – podobizna żony oraz matki trzynaściorga dzieci Lwa Tołstoja – Sofii (kobiety o anielskiej zaiste cierpliwości):

 (Źródło zdjęcia: klik)

środa, 11 września 2013

ROZTERKI (BYŁEJ) PENSJONARKI. “KOCHANA CÓRECZKA” ERICA MALPASS`A



   
    Już dość dawno temu wypadłam poza przedział wiekowy, w którym naturalnym jest czytywanie tzw. powieści dla dziewcząt. Są jednak książki, którym nie mogę (i nie mam zamiaru) się oprzeć. Jedną z nich jest „Kochana córeczka” autorstwa Erica Malpass`a – lektura mojej wczesnej młodości, odświeżona z przyjemnością podczas ostatnich wakacji.
Darzę tę historyjkę dużym sentymentem i – jak to z sentymentalnymi czytankami bywa – ciężko mi     się zdobyć w stosunku do niej na obiektywizm.
    Akcja osadzona jest wśród zielonych wzgórz Derbyshire (czyli w rodzinnych stronach autora), wydarzenia toczą się w drugiej połowie lat 60., co wnioskujemy po wzmiankowanej w powieści postaci premiera Anglii Harolda Wilsona (kocha się w nim gorąco a potajemnie 12-letnia  siostra głównej bohaterki).
Pomimo pewnego infantylizmu (autor zaskakująco dobrze wczuł się w emocje dorastającej panny), książkę czyta się lekko. Dużą zaletą jest dawka humoru, dzięki czemu nawet banalne wątki nabierają uroku.
    Mamy tu 17-letnią Violę, świeżo upieczoną absolwentkę „szkoły dla młodych dam” oraz jej młodsze, nieznośne rodzeństwo. Mamy ojca Violi – oderwanego od rzeczywistości i niezaradnego literata oraz jego piękną, światową i sprytną żonę Clem (która przez większość czasu jest nieobecna, gdyż wojażuje po egzotycznych krajach). Jest również miejscowa femme fatale – bardzo atrakcyjna, lecz niezbyt bystra Gloria, która pokrzyżuje bohaterce plany zdobycia i poślubienia wielebnego Cliftona Chisholma – mężczyzny zupełnie pozbawionego „jaj”. Do grona głównych postaci dołącza  znana w miasteczku pod etykietką „starej panny” Agnes Buttle oraz nieśmiały i przystojny farmer Johnnie. Wszyscy oni prowadzą z pozoru zwyczajne życie mieszkańców angielskiej prowincji, nie brak tu jednak wielkich namiętności, intryg a nawet i ludzkich dramatów (tragiczny w skutkach pomysł wysyłania anonimowych listów z obelgami).
    Cóż, na pewno nie jest to lektura ambitna. Ale to dobra rzecz do poczytania pod kocem, z kubkiem czegoś rozgrzewającego w garści.Styl jest lekki, poziom dowcipu może nie wywoła spazmów śmiechu, ale na pewno poprawi samopoczucie. Postaci wydają się być z życia wzięte, chociaż środowisko przedstawione w książce może wydać się trochę dziwaczne. No i zakończenie – satysfakcjonujące, choć bynajmniej nie zaskakujące. Ciekawie opisane jest codzienne życie angielskiej klasy średniej z ubiegłego wieku. Plusem jest również psychologiczne prawdopodobieństwo zachowań bohaterów – rzecz nie tak znowu oczywista i powszechna. I tylko nielogiczne wydało mi się, jak Viola mogła zadurzyć się w tak beznadziejnym wymoczku Chisholmie, mając na podorędziu mężczyznę z krwi i kości (cóż z tego, że farmera?).
    „Kochana córeczka” to powieść napisana w starym, dobrym stylu i coś czuję, że za parę lat, któregoś deszczowego dnia znowu do niej wrócę. Od ostatniego, polskiego wydania książki upłynęło już chyba sporo wody w rzekach, ale na pewno dostępna jest w większości bibliotek, z czego warto zrobić użytek.

Książka przeczytana w ramach wyzwania: Czytamy serie wydawnicze

 

wtorek, 10 września 2013

NIE DLA (NAD)WRAŻLIWYCH. "CZTERY RÓŻE DLA LUCIENNE" ROLANDA TOPORA




    Gdyby ktoś zapytał mnie, czy jestem entuzjastką twórczości Topora, to miałabym spory problem z odpowiedzią. Nie tylko dlatego, że nie znam jego całego dorobku. Przede wszystkim mam bardzo mieszane uczucia i niesprecyzowany stosunek do tego, co zdarzyło mi się przeczytać. Z doświadczenia wiem, że niektórych jego proza zachwyca, inni, zdegustowani, kapitulują po  pierwszym przeczytanym kawałku.
    „Cztery róże dla Lucienne” to zbiór opowiadań – makabresek. Są dość zróżnicowane pod względem    długości, tematyki  i stopnia absurdu, wspólnym mianownikiem jest zaskakująca puenta.
Niektóre opowiadania ociekają krwią, w innych autor punktuje paradoksy dnia codziennego i nonsens ludzkich zachowań. Całość jest do granic przerysowana i groteskowa, nie pozbawiona jednak dawki humoru (co, biorąc pod uwagę tematykę, wydawać by się mogło niemożliwe). I to właśnie dla tego absurdu, inteligentnych spostrzeżeń  i czarnego humoru warto Topora poczytać.
    Jest bardzo bystrym obserwatorem codzienności, którą pokazuje w krzywym zwierciadle (czy aby na pewno zawsze tak krzywym...?) Lubi prowokować, poruszając wątki tak drażliwe jak religia . Nie stroni od grozy, jakby chciał poddać próbie wytrzymałośc czytelnika. I rzeczywiście, jeśli bez uszczerbku przebrniemy przez otwierające zbiorek opowiadanie „Sznycel górski”, to znaczy, że zostaliśmy zaszczepieni i zyskaliśmy odporność, by stawić czoła kolejnym wyzwaniom, stawianym przez nieskrępowaną wyobraźnię Topora.
Mogę zdecydowanie go polecić  fanom surrealizmu – powinni odnaleźć się bez trudu w tym wykreowanym (choć nie do końca), zniekształconym świecie.
Ciekawostka – Roland Topor, z urodzenia Francuz, z pochodzenia polski Żyd, był również znanym i cenionym rysownikiem. Talent plastyczny odziedziczył po ojcu rzeźbiarzu, absolwencie warszawskiej ASP. Jego niektóre prace przywołują odrobinę klimat obrazów Hieronima Boscha, w większości mogłyby również stanowić doskonałe tło dla  makabrycznych opowiadań autora.

A oto próbka: 

I jeszcze kilka innych: klik

     Czy opowiadania Topora warto polecić? Zdecydowanie tak, ale tylko koneserom gatunku. Mnie się (w większości) podobały. Na swój sposób.



poniedziałek, 9 września 2013

PTASZKI NA UWIĘZI. "SAMOBÓJCZYNIE" JEFFREYA EUGENIDESA




    Historia pięciu sióstr Lisbon jest dowodem na to, że czasem nie warto sugerować się tytułem. „Samobójczynie” Jeffreya Eugenidesa (tytuł oryginału „The Virgin Suicides”)  to nie jest typowa powieść o zbuntowanych czy pogrążonych w depresji nastolatkach. Dramatyczne wydarzenia pokazane są w sposób niezwykle subtelny. Na próżno tu szukać zbędnego patosu, autor nie zarzuca nas lawiną taniego sentymentalizmu i moralizatorstwa. Opowieśc toczy się leniwie, lecz nieuchronnie zmierza ku przesądzonemu z góry finałowi, tak, jak rodzina, zdominowana przez konserwatywną i religijną matkę, krok po kroku podąża ku temu, co nieuniknione.
    Historia opowiadana jest w formie retrospekcji, z perspektywy chłopców z sąsiedztwa, których zamknięty świat pięciu tajemniczych dziewcząt obsesyjnie fascynuje i pociąga. 
    Gdy najmłodsza z sióstr, Cecilia, zakłada ślubna suknię i skacze z okna, by zakończyć swe krótkie życie, nabita na ostre szpikulce ogrodzenia, możemy jeszcze zadawać sobie pytanie „dlaczego”. Jednak kolejne odsłony tego dramatu coraz coraz wyraźniej naprowadzają nas na właściwy trop.
    Nastolatki, które tylko jeden raz w życiu zaznały namiastki wolności, wychodząc z chłopcami na szkolny bal, stopniowo wpasowują się w gąszcz zakazów i reguł, którego granice wyznaczane są przez rodziców.
Lisbonki różnią się od siebie, ale prócz wspólnie dzielonego losu ptaków, wtłoczonych na siłę do klatki, łączy je jedno - wszystkie marzą o innym świecie. Nie widać w nich jednak buntu i wyraźnych oznak sprzeciwu. No, wyjątek może stanowić szalona i dzika Lux, która wybrała sobie dość osobliwy sposób, by rodzicielskiemu reżimowi powiedzieć „nie”. Jednak to, na co decydują się ostatecznie, wydaje się im jedyną prawdziwą ucieczką.
    Dziewczęta są coraz bardziej zamknięte przed światem zewnętrznym, otoczone zakurzonymi bibelotami, pogrążone w dusznej atmosferze swego purytańskiego domu na przedmieściach.
Są jak więdnące kwiaty, po których pozostanie tylko cień zapachu i wspomnienie, pielęgnowane przez lata przez wiernych adoratorów ze szkolnych lat.
    Chociaż zakończenie powieści wydaje się być z góry przesądzone, to jednak zaskakuje nas. I chociaż motywy tragicznej decyzji sióstr nie są trudne do odgadnięcia, ciężko jednoznacznie określić jej przyczyny.
I chyba nie warto.Rozbieranie na czynniki pierwsze tej nostalgicznej noweli i dociekanie genezy tragicznego końca „Lisbonek” to jak sekcja zwłok motyla – materia jest zbyt delikatna i ulotna.
    Zaszufladkowanie tej książki jako opowiastki „ku przestrodze” dla zbyt wymagających i zasadniczych rodziców byłaby dużym uproszczeniem. O czym właściwie jest ta powieść?
O tym, jak subtelnie a zarazem zdecydowanie i ostatecznie wyrwać się spod rodzicielskiego reżimu? Trochę tak. O tym, jak tragiczne w skutkach może być chowanie dorastających dzieci pod kloszem? I jak zgubne bywa odrywanie się od rzeczywistości i bujanie w oparach nadmiernej religijności oraz własnych pasji? Trochę tak.
I jeszcze o tym, jak przeżycia młodości wytyczają nam ścieżkę na przyszłość, decydując o naszych późniejszych wyborach i upodobaniach oraz o pierwszych, głębokich, młodzieńczych fascynacjach  (to aluzja do chłopców, którzy wciąż wzdychają do przebrzmiałych dawno wspomnień o pięciu niezwykłych dziewczętach).

      Wszystkim, których podobnie jak mnie oczaruje historia „Samobójczyń”, polecam bardzo udany, przesycony melancholią film w reżyserii Sofii Coppoli „Przekleństwa niewinności” – rzadko się zdarza, by ekranizacja ksiązki była tak pięknym dopełnieniem pierwowzoru.
Na zachętę- utwór zespołu "Air" , twórcy ścieżki dźwiękowej, okraszony scenami z filmu:







   Na marginesie - Jeffrey Eugenides w chwili publikacji "Samobójczyń" miał zaledwie 23 lata. Podziwiam i zazdroszczę... 
(* Autopoprawka - miał 33 lata, co i tak jest imponujące, biorąc pod uwagę walory powieści)



A oto autor: