czwartek, 3 października 2013

DWA SPOTKANIA Z NOBLISTKĄ. CZ. II - "PIĄTE DZIECKO" DORIS LESSING.



  
  Było sobie raz pewne angielskie małżeństwo,  które, na przekór panującej w latach 60. rozwiązłości obyczajów, postanowiło stworzyć model prawdziwej, tradycyjnej, wielodzietnej i – co najważniejsze! – szczęśliwej rodziny.
   Harriet i David to główne postaci metaforycznej opowieści "Piąte dziecko" autorstwa laureatki Literackiej Nagrody Nobla z 2007 roku, Doris Lessing. 
 Podporządkowując swoje życie (a także życie reszty rodziny) prokreacji i wychowywaniu potomstwa, para konsekwentnie realizuje swój plan. Czwórka uroczych pociech to nie lada powód do dumy, zatem młodzi rodzice nie mają powodów, by wątpić w sens dokonanych przed laty wyborów. Cieniem na ich egzystencji nie kładą się nawet trudności finansowe, no bo od czegóż ma się zamożnych krewnych? Bez skrępowania czerpią z funduszy najbliższych. W końcu komu, jak komu, ale im się to należy.
    I tak płynął sobie czas, umilany familijnymi spotkaniami, wizytami i planami na przyszłość. Nawet odwiedziny siostry  z obarczoną zespołem Downa córeczką, nie były w stanie zmącić pogody ducha Harriet, która, obserwując inne od własnych dziecko, nabiera przekonania o swoim szczęściu i wyjątkowości własnej rodziny.
    Błogostan jednak zostaje przerwany. Ciąża, tym razem nie do końca zaplanowana, od pierwszych tygodni budzi niezrozumiały niepokój. Płód jeszcze w łonie matki wydaje się żyć własnym życiem.
Gdy się rodzi, najgorsze przeczucia potwierdzają się. 
Na świat przychodzi piąte dziecko – Ben. Istota obdarzona niespotykaną, jak na noworodka, siłą, przypominająca trolla lub skrzata. Humanoid.
    Uprzednie plany i marzenia o sielankowym życiu okazują się być niczym więcej, jak tylko wyzwaniem rzuconym w twarz przeznaczenia.
    Doris Lessing świetnie opisuje przemianę Harriet, która trochę z rzeczywistej potrzeby, trochę dla pozy, starała się być prawdziwą „matką miłosierdzia”. Narodziny odmieńca sprawiły, że kobieta musiała stawić czoła ponurym faktom – nie potrafiła pokochać nowego dziecka a jednocześnie nie umiała całkowicie się go wyrzec. Miotając się pomiędzy strachem i odrazą a poczuciem matczynego obowiązku, zaniedbuje resztę rodziny, co, krok po kroku, doprowadza do rozpadu dotychczasowych, ciepłych relacji. Jednocześnie próbuje określić na nowo własną rolę. Z jednej strony chce, aby problem zniknął – i to dosłownie – z jej życia. Jednak, gdy na mocy familijnej uchwały kłopotliwy, mały domownik zostaje oddany do zakładu, więź łacząca matkę z dzieckiem okazuje się jednak być na tyle silna, że Harriet zabiera Bena do domu.
    Czytając na temat rozwoju nietypowej ciąży, nie mogłam oprzeć się filmowym skojarzeniom – uderzyły mnie podobieństwa do „Dziecka Rosemary” a nawet... „Obcego.”Natomiast opisy dorastającego Bena przypominiały mi demonicznego bohatera filmu „Porozmawiajmy o Kevinie”.
    O ile styl pisania Doris Lessing jest zazwyczaj irytująco beznamiętny, w tym przypadku autorka chyba na moment odeszła od dotychczasowej maniery. Choć i tym razem nie rozpieszcza czytelnika nadmiarem emocjonalnych opisów, odnosi się wrażenie, że autorka bardziej niż zwykle angażuje się w opowiadaną historię. Już nie traktuje swych bohaterów (zwłaszcza dzieci) jak preparaty na szkiełku pod mikroskopem. Opis „odmieńca”, który po powrocie z zakładu jest krańcowo wycieńczony i przerażony, próby ucywilizowania go i nawiązania głębszego kontaktu, reakcje starszych dzieci, które złaknione sa kontaktu z matką, ale jednocześnie stronią od niej, obawiając się bliskości Bena – to fragmenty, które chwytają za serce. Jednocześnie niedorzecznym wydaje się, by tak bogate treści (i tak duży przedział czasowy akcji) zamknąć w tak niewielkiej objętościowo książeczce.
    Tym, co urzeka, jest aura niesamowitości, tajemnicy i niepokoju, którą wnosi pojawienie się Bena. Uosabia on to wszystko, co we współczesnej cywilizacji jest temperowane – nieokiełznaną siłę, animalne instynkty, pierwotne potrzeby.
Tym, co irytuje, jest wspomniane już traktowanie istotnych zagadnień skrótowo. W książce pojawia się wiele ważnych i ciekawych wątków - relacja Harriet z mężem, stosunek Davida do nowonarodzonego syna, kwestia odpowiedzialności za stwarzanie nowego życia, wybory pomiędzy dzieckiem specjalnej troski a dziećmi "normalnymi". . Czasami ma się wrażenie, że autorka operuje pewnym rodzajem kodu i wymaga od czytelnika jego znajomości. Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, wiele ważnych kwestii rzuconych jest w przestrzeń i brak jednoznacznych wskazówek na temat kierunku ich interpretacji.
    Przyjemność lektury zakłócała mi  uparta myśl (być może nadinterpretacja), że autorka, zdeklarowana feministka, chciała za posrednictwem tej książki dowieść pewnych założeń. Pokazując tradycyjne małżeństwo, żyjące wedle dość surowych zasad, udowadnia, jak kruche są filary szczęścia, wznoszone na konserwatywnie pojętym modelu rodziny.
    Jednocześnie przekaz książki można uznać za bardziej uniwersalny – „Piąte dziecko” jest ostrzeżeniem przed zbyt wielkim przyzwiązaniem do własnych wyobrażeń i oczekiwań względem życia, próbą określenia istoty macierzyństwa, wraz z jego traumami, a także próbą zdefiniowania ról społecznych, jakie odgrywają kobieta i mężczyzna.
Ponadto, przy całej swej grozie, książka zwyczajnie wzrusza. Polecam!
Moja ocena – 5/6.

środa, 2 października 2013

DWA SPOTKANIA Z NOBLISTKĄ. CZ. I - "TRAWA ŚPIEWA" DORIS LESSING.



    Czytanie dwóch książek tego samego autora w bezpośrednim następstwie czasowym nie zdarzyło mi się od bardzo, bardzo dawna (dokładniej, chyba od chwili przeczytania ostatniego z kryminałów Agathy Christie, jakim dysponowała lokalna biblioteka).
Co takiego spowodowało, że dokonałam wyłomu w dotychczasowych nawykach?
Wbrew pozorom nie było to oczarowanie i bezkrytyczny zachwyt nad pierwszą z lektur.
    Po debiutancką powieść Doris Lessing „Trawa śpiewa” sięgnęłam bez większego przekonania, jako, że zdarzyło mi się już rozczarować jedną z książek noblistki. Tym razem, po dwóch latach przerwy, zdecydowałam się dać jej kolejną szansę. Skusiła mnie okładka z przyjemnym motywem zeberki. Cóż, lepszy taki powód niż żaden.
    Nie powiem, że książka mnie zawiodła. Wstrząsnęła mną jednak straszliwie chłodna, wyważona i beznamiętna narracja, szczególnie w momentach, gdy naturalnym wydawało się zastosowanie bardziej nasyconego uczuciami stylu. Momentami zastanawiałam się, jak to możliwe, że kobieta była w stanie napisać taką historię w taki sposób...?
    Lessing odmierza słowa i emocje z aptekarską dokładnością, tworząc hiperrealistyczny obraz świata, w którym wszystko jest boleśnie dosłowne. Nie ma półtonów i półcieni a ludzie biali i czarni różnią się od siebie tak, jak kontrastujące ze sobą paski na skórze zebry.
    Akcja powieści osadzona jest w Rodezji, na południu Afryki, w czasach apartheidu. Główny motyw nawiązuje do podziałów rasowych, które w tym przypadku doprowadziły do tragedii.
Już na samym wstępie czytamy wycinek prasowy, na temat zabójstwa białej kobiety, żony miejscowego farmera. Jak się okazuje, mordu dopuścił się czarnoskóry służący.
    W tym momencie łatwo dojść do wniosku, że autorka strzeliła gola do własnej bramki, odzierając kolejne rozdziały z uroku niewiadomej. Czeka nas jednak niespodzianka. Prawdziwe napięcie, które narasta w książce powoli, lecz konsekwentnie, nie wynika wcale z dociekań, kto zabił Mary Turner. Istotą dramatu są uprzedzenia oraz moralne ubóstwo bohaterki, zakrawające wręcz na duchową ułomność. Wraz z rozwojem akcji poznajemy drogę Mary, jaką przebyła od czasów naznaczonego biedą i upokorzeniami dzieciństwa, poprzez pełne przyjemności, wygodne życie sekretarki, małżeństwo z niekochanym farmerem Dickiem Turnerem, aż do krańców fizycznego wyczerpania i obłędu a w finale – śmierci z rąk parobka Mosesa.
    Niełatwo było wczuć się w rolę kobiety, która była tak wyrachowana, że w obliczu grożącego jej staropanieństwa zdecydowała, że wyjdzie za pierwszego, który nawinie się jej pod rękę. Z trudnością przychodziło mi również zrozumienie motywów, które wytyczały kierunek i sposób jej późniejszych relacji z mężem oraz czarnoskórymi poddanymi. Jednak to, co nastąpiło później, było już tylko logiczną i oczywistą konsekwencją jej czynów.
    Dick Turner, decydując się na ożenek z Mary, chciał mieć po prostu kogoś do kochania, jednak już w chwili, gdy świeżo poślubiona małżonka przekroczyła progi ich domu, dociera do niego, że z tej mąki chleba nie będzie. Z rosnącym niedowierzaniem i rozczarowaniem patrzy, jak kobieta, która miała być dobrą, spokoją żoną, odrzuca wszystko, co miał jej do zaoferowania. Faktem jest, że miał niewiele – i to jest kolejny powód frustracji i wściekłości Mary, która bynajmniej nie tego oczekiwała od życia. Postępujący upadek farmy, zmagania się z biedą, trudy życia w Afryce i egzystencja w bliskości budzących niechęć tubylców sprawiają, że bohaterka stopniowo popada w psychiczne odrętwienie. To jednak nie przeszkadza jej w upokorzeniu czarnego Mosesa, który w wyniku ironii losu staje się jej podporą w chwilach apogeum słabości i choroby. Pogarda, nienawiść i wzajemne uzależnienie od siebie sprawiają, że pomiędzy kobietą a sługą rodzi się dziwna więź. Jeden fałszywy krok Mary wystarcza, by udręczony mężczyzna w afekcie dopuścił się zbrodni.
Jak wiele musiało wydarzyć się złego, ile krzywdy i niesprawiedliwości musiał doznać młody, czarny służący, że porwał się na czyn tak ostateczny, którego konsekwencje były aż zbyt łatwe do przewidzenia?
    Osłupienie w czytelniku wzbudza traktowanie przez autorkę kwestii rasowych uprzedzeń jako oczywistości. W istocie, ten rodzaj relacji był dla miejscowych czymś tak naturalnym jak wschody i zachody słońca. A rozłam pomiędzy światem białych „panów” i światem czarnych „poddanych” był tak głęboki, że niepodobna byłoby zniwelować go jednostkowymi aktami dobrej woli.
Nikt nie zadaje tu pytania „dlaczego”. Tak się po prostu dzieje, tak było, tak jest i już.
Gdy Moses zabija Mary, również nikt się nie dziwi. Czy dlatego, że oczywistym wydaje się desperacki i szalony krok udręczonego tubylca? Nie. Po prostu – zabił i to jest normalne, bo po czarnych można się spodziewać wszystkiego.
Z pewnością niebagatelny wpływ na takie właśnie potraktowanie delikatnej tematyki miały osobiste obserwacje Doris Lessing z czasów młodości spędzonej w Rodezji.
    „Trawa spiewa” to ten rodzaj książki, która zapada w pamięć, ale jednocześnie chciałoby się o niej zapomnieć. Po zakończeniu lektury poczułam jakieś straszne wyczerpanie emocjonalne. Co mnie uderzyło to fakt, że autorka nie sympatyzuje z żadnym z opisywanych bohaterów. Mary w swojej moralnej płyciźnie jest zdecydowanie odstręczająca i nie budzi żadnych cieplejszych uczuć (a ponieważ uparcie kojarzyła mi się z jedną panią, z którą miałam niegdyś wątpliwą przyjemność pracować, nie było sposobu, bym wykrzesała dla mniej choć iskierkę zrozumienia). Dick Turner to wprawdzie człowiek uczciwy i poczciwy, jednak autorka czyni z niego życiowego niedorajdę.
    Zdecydowałam, że dopóki wrażenia z lektury są nadal świeże, skonfrontuję je z inną książką Doris Lessing, która już od pewnego czasu za mną chodziła.
Jak odebrałam „Piąte dziecko”, dowiecie się niebawem.
Tymczasem „Trawa śpiewa” dostaje u mnie 4,5 / 6.

poniedziałek, 30 września 2013

HISTORIA PEWNEJ RODZINY. "CHLEB NA WODY PŁYNĄCE" IRWINA SHAWA.




    Jaki jest najbardziej skuteczny sposób na wywrócenie czyjegoś świata do góry nogami? Odpowiedź jest bardziej prosta, niż się wydaje - wystarczy kilka dobrych uczynków a reszta zrobi się sama.
Taką teorię wyznaje i udowadnia Irwin Shaw w powieści „Chleb na wody płynące”, wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy w ramach serii „Klub Interesującej Książki”.
    Książka Shawa czekała od jakiegoś czasu w kolejce, jednak, zmotywowana wyzwaniem czytelniczym Agnieszki, zdecydowałam się potraktować ją priorytetowo. Po autorze „Pogody dla bogaczy” i „Młodych lwów” oczekiwałam niezłej jakościowo lektury i nie zawiodłam się. Powiem więcej – ta powieść okazała się być lepsza (i zupełnie inna), niż się spodziewałam.
    „Chleb na wody płynące” to analiza więzi międzyludzkich, ze szczególnym uwzględnieniem więzów rodzinnych i próba odpowiedzi na pytanie o ich podstawy i trwałość.
    Allen Strand to skromny, spokojny, raczej konserwatywny człowiek, nauczyciel historii, ojciec  dzieciom i mąż żonie. Wraz z rodziną wiedzie uporządkowane i dość przewidywalne życie. Jednak cały ten, budowany latami porządek, rozpada się stopniowo, lecz nieuchronnie, zapoczątkowany wydarzeniami pewnego popołudnia. Wtedy to najmłodsza latorośl rodziny Strandów, Karolina, przy pomocy rakiety tenisowej ratuje przed atakiem ulicznych opryszków nieznajomego mężczyznę.
Niedoszłą ofiarą nowojorskich chuliganów okazuje się być zamożny i wpływowy prawnik, Russel Hazen, który, powodowany wdzięcznością za ocalenie mu skóry przez dzielną dziewczynę, stara się na swój sposób spłacić dług.
    Tak rozpoczyna się seria dobrodziejstw dla rodziny Strandów, które, jak króliki z kapelusza, wyciąga hojny nieznajomy. Otwiera nowe możliwości, nie oczekując nic w zamian. Początkowo wydaje się, że jego gesty są jak wygrana w totka. Karolina, atrakcyjna, lecz zakompleksiona z powodu nieforemnego nosa, otrzymuje jak na tacy możliwość upiększającej operacji plastycznej oraz stypendium sportowe i wyjazd do drogiego (oraz odległego) college`u.
Starsza z córek, Eleonora, również czerpie korzyści z nowej znajomości - dzięki nowemu znajomemu jej kariera nabiera tempa.
    Russel Hazen nie pomija nikogo – syna Strandów – Jimmiego, wprowadza do świata muzyki i show biznesu, zaś żona Allena, Leslie, dzięki protekcji i wsparciu dobroczyńcy, ma możliwość rozwijania swych talentów artystycznych i wyjeżdża do Francji, pełna nadziei na odniesienie sukcesu i zaistnienie w świecie sztuki.
    Czy tak szerokie spektrum nowych szans życiowych sprawi, że członkowie rodziny spełnią marzenia i staną się szczęśliwsi? Niekoniecznie.
Prostolinijna i skromna dotychczas Karolina staje się świadomą swego uroku kokietką, gdy Hazen darowuje jej nowe szanse w postaci „nowego” nosa, zaś rozdzielona z bliskimi, rozluźnia więzy łączące ją z rodziną. Eleonora popada w niespodziewane tarapaty, Jimmy dokonuje wątpliwych moralnie wyborów życiowych, zaś Leslie, oszołomiona perspektywą życia artystki, oddala się od męża. Osłabieniu – a w rezultacie zanikowi – ulegają nie tylko więzi fizyczne (dom przestaje być domem rodzinnym, gdy wszyscy jego członkowie rozjeżdżają się po świecie), ale i emocjonalne.
Kroplą, która przepełnia czarę, są problemy zdrowotne Allena. Wszechobecny chaos, postępujące zmiany i brak oparcia sprawiają, że bohater próbuje dociec sensu postępowania Hazena, który jak intruz wdarł się między kochających się ludzi. Co ciekawe, nie obwinia go, wierząc w bezinteresowność jego zachowań. Dzieje się tak, gdyż Strand sam wspiera jednego ze swych uczniów – zdradzającego oznaki ogromnej inteligencji, lecz nieokiełznanego Jesusa Romero.
   Shaw w swej powieści diagnozuje przyczyny rozpadu rodziny i prowokuje do stawiania pytań na temat relacji międzyludzkich, wagi dobrych uczynków oraz ich konsekwencji, bezinteresowności oraz egoizmu. Czytelnik musi rozważyć, co było bezpośrednią przyczyną degradacji więzi i wartości moralnych w przypadku Strandów. Czy zawinił tajemniczy nieznajomy, czy geneza rodzinnej entropii sięgała znacznie głębiej? Czy dobroczyńca Hazen miał w istocie czyste intencje, czy też powodowało nim coś więcej? Czy można było odwrócić kierunek równi pochyłej, na której w pewnym momencie znaleźli się Strandowie?
   Zagadnienia psychologiczno – moralne to jedna, lecz nie jedyna, silna strona tej książki.
Kolejną jest narracja, Irwin Shaw to świetny opowiadacz. Powieść czyta się łatwo, z dużym zaangażowaniem. Jedynym zarzutem, który mogę mu postawić, jest zbyt „prozaiczny”stosunek do przedstawionych wydarzeń. Pewne kwestie można było z powodzeniem pokazać w wydaniu bardziej lirycznym – bez uszczerbku dla konstrukcji książki.
    Ogólny wydźwięk opowieści jest raczej depresyjny – trudno budować cokolwiek na gruncie tak  niepewnym i rozedrganym, jak relacje rodzinne. Gdy wchodzą w grę indywidualności ludzkie, nie można mówić o stałości i niezmienności egzystencji. I nie można zbudować małej utopii, odizolowanej od reszty świata, gdyż nie sposób przewidzieć rodzaju i intensywności czynników, które mogą oddziaływać z zewnątrz.
    Russel Hazen jest trochę jak biblijny wąż, który kusi wizją lepszego życia, zaś członkowie rodziny Strandów zrywają kolejne, oferowane przez niego owoce. W ogólnym rozrachunku nie liczy się jednak gatunek i liczba popełnionych uczynków, lecz zmaganie się z ich konsekwencjami.
Książkę Shawa warto przeczytać choćby dlatego, by skonfrontowac jego wizję z własnymi wyobrażeniami i doświadczeniami.
    Ponieważ postanowiłam, że w ramach okresu próbnego będę oceniać przeczytane lektury w formie punktowej, „Chleb na wody płynące” dostaje u mnie coś pomiędzy 4,5 a 5 w 6-stopniowej skali.
Mówiąc jednym słowem – polecam.

Książka przeczytana w ramach wyzwania: Czytamy serie wydawnicze