Od wczoraj
zastanawiałam się, czy nie będzie profanacją zamieszczenie niniejszej recenzji
tuż po apelu w sprawie uhonorowania Stefanii Wilczyńskiej. Doszłam jednak do
wniosku, że na zasadzie drastycznego kontrastu jeszcze bardziej uwydatnione
zostaną zasługi tych, którzy w chwilach wielkej próby do końca pozostali ludźmi
i jeszcze mocniej podkreślone zostanie zezwierzęcenie oprawców,
odpowiedzialnych za Holocaust.
Wspomnienia Rudolfa
Hoessa, komendanta obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, to wyznania człowieka,
który, jak sam przyznaje, odpowiedzialny był za mord blisko 2 milionów Żydów.
Większość swego życia był on niejako pośrednikiem pomiędzy tymi, którzy
zadecydowali o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej a tymi, którzy
odpowiedzialni byli za stronę techniczną masowej eksterminacji.
Po książkę
sięgnęłam pod wpływem czytanej niedawno powieści Roberta Merle „Śmierć jest
moim rzemiosłem”, której autor posłużył się biografią Hoessa podczas kreacji
głównego bohatera.
Nie muszę chyba
dodawać, że „informacje źródłowe” okazały się jeszcze bardziej przybijające.
Pamiętniki Hoessa
spisane zostały już po osadzeniu go w więzieniu na terenie Polski, w przerwach
pomiędzy przesłuchaniami i w oczekiwaniu na wyrok. Niektórzy podejmują te
okoliczności jako zaprzeczające autentyczności wyznań. Niestety, zgromadzone
dowody i zeznania potwierdzają to, co dla sprawy najbardziej istotne –
hitlerowski obóz w Oświęcimiu był największym centrum zabijania.
Z enuncjacji
Rudolfa Hoessa wyłania się postać osoby, która tak dalece podlegała
mechanizmowi ślepego posłuszeństwa, że zatraciła zdolność oceny rzeczywistości.
Kierował się w życiu jedną tylko zasadą „Befehl ist Befehl”. Rozkaz przywódców
wywoływał u niego odruchy warunkowe, niczym dźwięk dzwonka u psa Pawłowa. Był
on tym samym wcieleniem właściwości najbardziej charakterystycznych dla
mentalności hitlerowskiej. Bezkrytyczność wobez zarządzeń przywódców całkowicie
przysłoniła mu resztki ludzkich uczuć. I to właśnie jest najbardziej
przejmujące w jego opowieści.
Kontakt z
literaturą obozową już od najmłodszych lat przygotował mnie w pewnym stopniu na
lekturę fragmentów, beznamiętnie pokazujących koszmar więźniów w Oświęcimiu.
Nie byłam jednak gotowa na wyznania człowieka, który z jednej strony kreuje się
na dość wrażliwego idealistę (!) a z drugiej bez mrugnięcia okiem prowadzi na
rzeź tysiące ludzi – niewinnych, chorych, okaleczonych, skrajnie wyczerpanych,
ciężarne kobiety i małe dzieci.
Łatwiej jakoś
godzić się z myślą, że zbrodni dopuszczają się osobniki tępe i pozbawione
umiejętności odróżniania dobra od zła. Jednak ktoś, kto w swoich wypowiedziach
zawiera jednocześnie elementy zrozumienia sytuacji i akcenty, które zdają się
temu całkowicie zaprzeczać, wzbudza skrajne oburzenie. Oburzenie i
niedowierzanie. jak można w jednym zdaniu podkreślać swoją rzekomą delikatność,
a w kolejnym na zimno relacjonować przebieg masowych egzekucji.
Lekturę odczuła
nie tylko moja psychika, poczułam się wręcz fizycznie chora po przeczytaniu
wynurzeń oświęcimskiego kata. I nadal nie wiem, czy to esesmańska tresura wypaczyła
go tak dalece, że przestał widzieć w zbrodni zbrodnię a w człowieku człowieka,
czy to obrzydliwy cynizm sprawił, że jego percepcja stała się tak zwyrodniała.
Rudolf Hoess jest
rzekomo pomysłodawcą zamieszczenia słynnego napisu „Arbeit macht frei” nad
bramą obozu w Oświęcimiu i – co znamienne – święcie wierzył w słusznośc tych
słów w odniesienu do obozowej rzeczywistości . We wspomnieniach sporo jest
rozważań o tym, jak dyscyplina i wysiłek fizyczny zbawiennie działa na
atmosferę w obozie oraz morale więźniów, czemu towarzyszą opisy nieludzkich
warunków i straszliwych praktyk, jakich dopuszczano się w stosunku do nich.
Przejmujące są
fragmenty dotyczące kwestii „technicznych”, związanych z gazowaniem ludzi i
utylizacją ciał. Hoess nawiązuje również do funkcjonowania żydowskich oddziałów
Sonderkommando, których członkowie odpowiedzialni byli za uprzątanie komór
gazowych, wyrywanie ofiarom złotych zębów i palenie zwłok.
Pamiętam pewien
jesienny dzień sprzed lat. Miałam wtedy 12, może 13 lat i wyjechałam ze szkolną
wycieczką do obozu w Oświęcimiu. Do dziś stoi mi w oczach jeden z eksponatów – samotna
szubienica, tkwiąca w pobliżu jednego z krematoriów. To na niej powieszono w
1947 roku komendanta Rudolfa Hoessa. Wtedy ten widok wzbudził u mnie – dziecka dreszcz
grozy a jednocześnie coś na kształt współczucia. Dziś wiem, że stojąc raz
jeszcze w miejscu, gdzie wykonano wyrok, czułabym tylko ponurą i gorzką
satysfakcję...